Moja Gdynia

Moja Gdynia

poniedziałek, 30 grudnia 2013

W publikacji Wydawnictwa Morskiego z 1976 roku zatytułowanej "Brama na Świat" znalazłem taki oto tekst autorstwa  Adolfa Nowaczyńskiego traktujący o początkach Gdyni:




Adolf Nowaczyński :Odkrycie Gdyni

Sezon kąpielowy w Zoppotach na cztery lata przed wojną europejską wyjątkowo był gwarny i huczny, "ogromnie nasz", jak się to mówiło po sienkiewiczowsku, po prostu polski. Ostsee­badowi tonu i szyku nadawała Warszawa, a w listach kurgastów przeważali Polacy. W hotelach, restauracjach, kawiarniach, skle­pach wszyscy ślicznie starali się mówić choćby kilkanaście zdań po polsku. U szykownego Werminghofa bywały nawet w menu polskie dania. Szampana przy stołach stawiała sobie przeważnie tylko polska noblessa. Na kortach tenisowych towarzystwo pol­skie. W psich konkursach nagrody brały psiny polskie. Najładniej­sze kostiumy kąpielowe, oczywiście Warszawianki, a nawet z Ukrainy. Orkiestra rano i po południu dodawała do programu "kawałki" polskie, potpourri z Manru czy z Halki, Wieniawskie­go i Moszkowskiego, bywało że i "wieniec polski" z mazurkiem Dąbrowskiego na końcu; po czym kolosalne brawa i owacje ro­daków spod Moskala i Prusaka, a kapelmistrz reweranse na pra­wo i na lewo, za czym polonez z Oniegina ... także Polaka, bo prze­cież... Czajkowski ...
W takich koniunkturach normalne warszawiany nie kładły się spać przed północą, a często w większych zawianych grupach oczekiwały i wspaniałego wschodu słońca nad oceanem czarnej kawy, koniaków i likierów bez liku. W tych warunkach pomyśl­nych, ale nie po myśli literata, pożądającego regeneracyjnych wywczasów, o żadnej intelektualnej pracy, choćby kilkugodzinnej, naturalnie mowy być nie mogło. Weltbad Zoppot za hałaśliwy, pstry i karnawalski, stawał się po prostu przedłużoną nad Bałtyk Warszawą, dependance Warszawy, a raczej Warszawki. Do tego dołączało się jeszcze pewne uczucie i politycznego degout (* Niesmaku przyp. red.).
Pod Zoppotami przebywał wówczas niejako na banicji kron­prync w garnizonowej służbie, mieszkając w willi, nawiasem mówiąc, dawnej śpiewaczki Kruszelnickiej. Z nudów często ba­wił i udzielał się Zoppotom [ ... ]
W tym to atoli sezonie hohenzollernowskim w Zoppotach za­żywało się jednak dużej rozkoszy dzięki eskapadom samochodo­wym po Pomorzu. Zacne ziemiany z Humańszczyzny, Kazimie­rzowie Czyżewiczowie z czarownego Dołżka, brali na maszynę to infanta rodziny Leszczyńskich, królewicza Jurka, to autora Fry­deryka - i jazda co dzień gdzie indziej. Raz było nawet, że z Gdańska do ... Humania; ale przeważnie krócej, po całym Pomo­rzu jego świetnymi szosami. W ten sposób poznało się wiele miast, miasteczek, siół i osiedli. Po drodze zatrzymywało się tu i ówdzie, zapuszczając w gawędy z autochtonami, którzy gdzieniegdzie, w zapadłych kątach, nie mogli się dość nadziwić, że istnieją Polacy posiadający własne auta; według ich światopoglądu ówczesnego (1911) maszyny takie mógł mieć tylko Herrenvolk (* Naród panów przyp. red.), lutry, a ka­tolicy chadzają piechotą.
I oto raz na takiej samochodowej wycieczce zawadziło się o ... Gdingen. Wracało się z Neustadt (Wejherowo), no i zboczyło. Go­dzinny postój przed dziwaczną ruderą, dwupiętrowym szaletem zbankrutowanego towarzystwa "Weichsel". Okazało się, że w puś­ciuteńkim Kurhausie jest jakiś właściciel, jakiś bufet, beczka z piwem, kilka butelek "machandlu", dalej jakaś sala "jadalna", jakaś weranda, ogródek z akacjami, potem jakiś szteg, potem ma­leńkie porozwalane łazienki z prawej i z lewej. I morze! W Kur­hausie szesnaście pokoi - i ani jednego gościa. 

I wtedy nagłe olśnienie i raptowna, heroiczna decyzja: zerwać z Zoppot! tu przenieść nasze lary i penaty! Dość zgiełku świato­wego w Weltbad Krähwinkel! Dość syren i sportów, wyścigów psów i koni, Werminghofai Hohenzollerna, tanga i kabaretów, hałasu, dymu, elektryki, cywilizacji, kultury ...
Gospodarz nazywał się Schikowski. Miał przedtem gospodę w Oxhöft (Oksywie). Poprzedni właściciel (dzierżawca) Schiernborn, były kapelmistrz (sic!), zbankrutował zeszłego roku; Schikowskiemu wydzierżawiono, dodając 2 tysiące marek Zulagi (* zapomogi, dodatku przyp. red.), byle See­bad Gdingen postawił na europejskim poziomie. Schikowska by­ła wasserpolką (* zniemczoną Polką przyp, red.) poprzednio kucharką u "samego" komendanta twierdzy gdańskiej, co atoli na jej kulturę kulinarną (jak się po­tem okazało) nie wpłynęło przesadnie. Logement (* pomieszczenia przyp. red.), zaofiarowali na pierwszy sezon omal gratis i franco, i to tyle pokoi, ile łaska, byle się od a do z stołować u nich, pić piwo i markować jakiś ruch w interesie. Może za pierwszymi gośćmi przyjdą inni, niechby byli nawet Polaken, byle aus Warschau. 

Był to lipiec roku pańskiego 1911.

Od tego lipca przez trzy sezony aż do roku 1914.

Cichszej miejscowości chyba nie było wówczas na całej kuli ziemskiej. Po zoopockiej Sodomie odkryta Arkadia pasterska i patriarchalna. Wieś  miała porozrzucanych w szerokim kręgu czy  zasięgu kilkadziesiąt "checz", gdzieniegdzie małych domków, z większą skupioną pod Lasem Panieńskim i z drugą od Kurhausu na prawo. Motywy pejzażowe zgoła Ruysdaëlowskie z fragmen­tami z Lancreta  i Poussina. Może Normandia a może Bretania? Od strony morza precyzyjnie skomponowany amfiteatr z wyso­kimi borami i w głębi, za gościńcem chylońskim, z lasami wito­mińskim i  redłowskim. Z lewej pogórze Steinbergu (* Kamiennej Góry przyp. red.), wówczas urwista pierzeja z usypiskiem ku morzu, cała zalesiona chłopię­cymi drzewkami aź po folwark Klein-Katz w głębi, zakupiony od. zbankrutowanego właściciela przez Land-Bank (*Bank Ziemski przyp. red.). Na stokach tej pierzei wszędzie krzaki dzikich róż (głogu) i jeden tylko domek, tajemnicza willa jakiegoś niemieckiego architekta Gunza czy Grunza, który zbudowawszy ją, w miesiąc później się powiesił. Wobec czego w willi "straszyło", a Steinberg jakiś czas nazywano Hundsbergiem (* Psim Wzgórzem przyp. red.)
Z prawej amfiteatr Bożej Zatoczki (* Tak nazywano zatoczkę przy Gdyni przyp. red.) zamykał Oxhὅft z ko­ściółkiem i cmentarzem rybackim. A w plebanii ksiądz powstaniec z 63 roku gości turystów z Polski nierad widział, w pogwarki wchodzić me lubił; raz się tylko rozgadał ze mną zirytowany, że mu za często na cmentarz załażę, na grobach siadam i ku morzu patrzę 
.

Między Gdingen a Oxhὅft cały teren zalegały szerokie brunatnozielone torfowiska i nieprzebyte nieprzyjemne mokradła, które, że trzeba było dookoła obchodzić, więc naj ochotniej szło się do Oxhὅftu na bosaka żwirowaną pochylnią nadbrzeżną. Sceną tego amfiteatru był "szmaragdowy kobierzec" morza, cichego, spokoj­nego, ledwie łuszczącego się w dnie pogodne, lekko awanturującego się tylko w dniach burzliwych i od połowy października. Najlepsze miejsca do obserwowania widowiska, a raczej dziwowiska morskiego ("kołdry Neptuna") można było wynaleźć sobie wysoko w Lesie Panieńskim, niepokalanym, jodłowym i bukowym, podszytym dębiną, nawet w owe czasy grabami i cisami, pełnym jeżyny, dzikich malin, głogów, a przede wszystkim grzybów, grzybów, dobywających się z mchów i mszarów miliardami. Samo Gdingen właściwe otaczały dokoła pola łubinowe, żółte i niebieskie wszędzie gdzie tylko z góry spojrzeć, na jałowych wydmach lotnego piachu także. Zapach łubinu czuło się ciągle obok mniej uroczej woni specyficznego dymu z wędzarskich "an­sztaltów" (* Tu wędzarni przyp. red) w Bożej Zatoczce.
Dróg w osiedlu, po dzisiejszemu ulic, było trzy: Johanniskrug­str Altdorfstr, i Kurhausallee (* Obecnie ulice: Świętojańska, Starowiejska i10 Lutego przyp. red.). od maleńkiego czerwonocegla­stego Bahnhofu najpierw zygzakiem, potem proso wiodącą, świeżo drzewkami obsadzoną. Ani kościoła, ani apteki; poczta ze szkołą razem. Sklepów było trzy: pieczywo u Niedzwickiego, mięso u Krefty, jeden Gasthof  Grzegorzewskiego (* Karczma przyp. red.)., druga większy Skwiercza (gdzie dziś Hotel Centralny) z dużą izbą gościnną, z bu­fetem, gdzie to i owo można było dostać i sznycel sztelowac.
Z większych przedsiębiorstw przemysłowych dwa geszefty niemieckie, ale po drugiej stronie szosy chylońskiej, tj. mała. ce­gielenka, wypalająca lichą białą cegłę, i mały tartaczek z rzężącą cały dzień pilą i pykającym motorem, co nadawało nieco życia tej partii Gdingen. Po tamtej też stronie szosy była tajemnicza willa z fortepianem, na którym zagrywała się od rana do nocy mityczna Angielka, małżonka brodatego Niemca z Gdańska. Dru­gi fortepian, piekielny, bezzębny klekot, rozstrojony z kretesem stał w "paradnej" sali Kurhausu; fisharmonia zaś, tj. trzeci instrument w całej Normandii, był u sióstr szarytek z Poznania reguły św. Wincentego a Paulo, którym zacny Skwierz dał miesz­kanie i wyrychtował skromną kapliczkę.
Po checzach i domkach mieszkali Oni. 


Oni, to znaczy ci, co tu przez sześćset lat wytrwali, wszystko przetrzymali i ruszyć się nie dali i czekali, czekali, przez dwadzieścia kilka generacji. Ciche, spokojne, niby to niemrawe, nie­zbyt zgrabne, milczące, nieufne, odburkliwe, kosym okiem na "Poluchów" z "zaziemia" (Hinterlandu) patrzące plemię. Jakież antypody górali spod Żywca i spod Giewontu! harnasiów, spry­ciarzy, narratorów i fordanserów! "Rebaki", ciężko borykające się z małorybnym i małosolnym Bałtykiem, często o poprzekręca­nych nazwiskach i przekręconej świadomości narodowej. Tam dokoła na landzie najdziwaczniejsze: Quasny, Schilazko, Kowal­zlg, Jeschoneck, Pokrieffka, Swietschke, Blisnmack, Kohnkoll, Kohnke, Kohnigg i tak już od Brzeźna (Briesen) aż po Heisternest (Jastarnia). Tu w Gdingen, obok notablów Skwierczów starogdańskie nazwisko Hebelke, Plichty (dawniej Pllicht?), właściciele "Zum Griinen Kranz", Radke naprzeciw Plichty Vogtowie Lemke, Kurowie, Kaas (koło Bahnhofu), Grablowsky, Narzynsky, Kąkole, Simonowa ("u Simonki" - mawiało się).

Dnie całe nad brzegiem manewrowały Kaszuby, majstrowały, penetrowały niezmordowanie, nieznużenie, przy tych poprzewra­canych na piaskach kutrach. i łodziach, czyli botach i pychach po ówczesnemu. Dnie całe coś tam naprawiali, przygarbieni przy siatkach-niewodach ciągle łatanych, przy "maucach", przy szero­ko na żerdziach porozwieszanych obręczowych żakach (na wę­gorze) . Chyba nie było w całej porozdzielanej Polsce szczepu chłopskiego, który by musiał ciężej i zażarciej walczyć o surowy prostoy byt, o egzystencję powszednią, jak te mrukliwe, zamknięte w sobie a heroicznie polską katolickość w duszach przechowujące biedne, poterane wasserpolskie Kaszeby.
Na samym początku to tam ledwie na pytania odpowiadały; "Jo!. Jo!": I ani słowa więcej, a spode łba niechętne patrzenie. Kobiety i dziewczyny o przedziwnych czasem imionach jeszcze bywały chętniejsze, mężczyźni dopiero przy ladzie bufetowej u Skwiercza lub w Gasthausie u Vogta (przy drodze do Chyloni). Ale w ogóle naród był małomówny, szczególnie w pierwszym roku (1911). Już w drugim gdyniarze nieco się rozkrochmalili kiedy zaczęły się zjeżdżać pierwsze rodziny ... pionierzy (pilgrim~ z Mayjloweru) i wynajmować mieszkanka, a raczej Schlafstelle po domkach.
Skwierczowie, Plichty i Simonka byili pierwsi, którzy przełamawszy lody, zaczęli cieplej odnosić się do letników i gości. He­belke , Radke i Kurowie już w drugim roku nie chcieli wynajmo­wać pokoi "lutrom", a tylko "swoim"; Plichta pierwszy stawiał willę specjalnie dla Poluchów. Tym, co już w pierwszym roku najwięcej przyczynił się do zmiany wśród autochtonów niechęt­nych nastrojów dla nadchodzącej inwazji sezonowej, był ksiądz Ludwik Rybka z Krakowa, który jako osoba duchowna posiadał jedynie predyspozycje na apostoła pierwszego zbliżenia, jeżeli się zważy, że gdyniarze przede wszystkim byli jednak ... katoli­kami. Ten to ksiądz Rybka u sióstr szarytek mieszkający, ofiar­nie pośredniczył i przeprowadzał korespondencję w zamawianiu mieszkań, powiedzmy szczerze - kanadyjsko. alaskowo newfund­landzko prymitywnych. Przypomnijmy  sobie jednak, że tak samo w prymitywnych, dymnych, ciemnych chałupiskach mieszkaliś­my jako dzieciska lat temu pięćdziesiąt w Zakopanem, odkrytym jeszcze przed Chałubińskim i przed Witkiewiczem przez najmniej sprawiedliwiej ­ przemilczanego profesora Walerego Eliasza, właśnie kiedy obok starego pana Kraszewskiego bawili tam młodzi Chłapowscy (Modrzejewska), Kossakowie, Bobrzyńscy, Pinińscy, Noskowscy, Paderewski...

"Europę" w Gdingen reprezentował Kurhaus, zbudowany przez towarzystwo kąpielowe "Weichsel" za pono 60 tysięcy marek z pruskiego muru, wart najwyżej 6 tysięcy, czarną papą kryty, z dwiema werandami, po bankructwie "WeichsIu" pozostał z oknami zabitymi deskami ... Właśnie w roku 1911 otwarto go powtórnie, ale powtórnie bez najmniejszego powodzenia. Niemcy nie chcieli, Polacy nie wiedzieli o czymś podobnym. Znał ten Kurhaus ongiś pono tylko Gawalewicz, a przed nami wydawca "Wędrowca" - Sikorski.
Kiedy więc z rodziną zamieszkaliśmy, nie było tam literalnie nikogo; z końcem sierpnia już kilkunastu Niemców i Polaków. W sali restauracyjnej wisiały dwie lampy gazowo-naftowe; w ro­gu sali jeden zepsuty automat na czekoladę. w drugim rogu zepsu­ty automat na Ansichtskarty (* widokówka przyp. red). Szef służby miał na imię Friedrich i klucze od łazienek damskich; w męskich były drzwi rozbite i wy­walone przez całe trzy lata. Dumą zakładu był pies Mohrchen, szczekający zajadle na gości, którzy jednak zacięli się i nie przychodzili. Do morza schodziło się z góry z kurhausowego ogrodu (10 kasztanów,· 10 akacyj) po schodach. Szteg, czyli molo czy jak tam to teraz się nazywa, był tu gdzie dzisiaj, tylko maluteńki, króciuteńki, wąziuteńki, chronicznie dziurawy, tak że dzie­ciarni bez starszych nie wolno nań było wchodzić. Zakończony był małą ławeczką, nad którą na żerdzi tkwiła latarka naftowa, zapalana uroczyście przez kelnera i łaziebnika Friedricha w asy­stencji Mohrchen o godzinie dziewiątej, a gaszona bez apelacji przed dziesiątą. 


Przy sztegu kołysało się na falach kilka botów, przycumowa­nych do pachołków (kołków) przy schodkach. Tymi łódkami i jedną jedyną żaglówką wyjeżdżało się na pełne morze omal "za darmaka", bo za 20-30 fenigów, zapuszczając się niekiedy z ry­zykiem ... Alain Gerbaulta aż do Adlershorstu (Orłowo). Z końca sztegu wieczorami oglądało się godzinami tnące i kłujące ciem­ności migające światło latarnika na końcu "szabli helskiej" lub drugie w Heisternest. Czasami na szteg przychodziły młodsze Nor­mandczyki tutejsze, a niejeden taki, co w marynie niemieckiej służył, wygrywał na okarynie lub zgoła na harmonii Sorrento ... ewentualnie modną w owe czasy... Bajaderę. W dzień choćby j najpogodniejszy ludzi-gości zabłąkanych bywało mało lub wcale, tyle tylko co w sobotę i w niedzielę przywoziły dwa sta­teczki "Undine" i "Gaselle"; przeważnie młode parki z Zoppot i z Danzig, które wypijały w ogródku Kaffee mit Schlagsahne, a potem szły na Steinberg i w krzaczki. Wielki okręt pasażerski, do dziś dnia istniejący gruchot "Paul Benecke", na naszą Gdynię nawet się nie oglądał, ale szedł zawsze środkiem morza z Gdańska na Hel z arogancją, która nas, pierwszych gdynian, doprowadziła do wściekłej pasji.
Tylko raz w sezonie, i to w Kurhausie, bywał zlot tutejszych wielki i ścisk na werandach, w ogrodzie i we wodzie, tj. w tzw. Sedan-Feier (* Święto dla upamiętnienia niemieckiego zwycięstwa pod Sedanern  przyp. red,). w sierpniu (dies festis). Kurhaus bywał wtedy uf1agowany. Z lewej i z prawej wtaczały się na stacyjkę specjal­ne pociągi, napakowane Herrenvolkiem pośledniejszego gatunku. Tak samo z "Gazelli" i z "Undine" wysypywały się damy i nie­-damy, czyli dziewice przeważnie wcale przykre dla oka, bo albo za wypukłe, albo znów za płaskie, a mężczyźni na czarno (300 Celsjusza w zaroślach) i w cylindrach (sic!), w szapoklakach (sic!) albo w mundurach strażaków, weteranów, feldfeblów Schützen­vereinu (* Organizacja paramilitarna przyp. red.).


Już poprzedniego dnia dyrektor (gerant) Schikowski przepraszał za wszelkie ewentualności i delikatnie doradzał dłuższą wycieczkę całodzienną (Putzig oder Neustadt? Puck lub Wejherowo)  Istotnie, bractwo sedańskie przeraźliwie piło i żłopało, po czym chóralnie wyło przepiękne patriotyczne melodie. Jakiś solista siadał do pia­no i forte akompaniując sobie, odśpiewywał Trompetera von Saeckingen albo Stel! auf den Tisch die duftenden Reseden (po polsku: "Postawże na ten stół pachnących rezed kupę" ... ) - po czym zwykle zirytowany tym, że pięć klawiszów i jeden pedał nie odpowiadały, z hałasem zatrzaskiwał klapę nad klawiaturą. Systematycznie potem zaczynało się Radau, szarpanina, kłótnie, potępieńcze swary, wyzywanie się, rękoczyny (Mordspektakel), aź do interwencji samego Amstvorstehera i lokalnego żandarma. Po Sedantagu zwykle cały Kurhaus wyglądał tak zbezczeszczo­ny i splugawiony, że rodzina dyrektora społem z Friedrichem szorowała i czyściła wszystko aż do północy. Kolonia-Polonia na ten dzień fesbalny przeważnie gremialnie emigrowała poza pery­ferie Gdingen, aby nie drażnić głośnymi rozmowami sedańczy­ków, załatwiających się przy każdej okazji (i drzewie) bez sensu i bez taktu, a skorych po wypitku do wybitki. Poza tym jednym dantejskim Sedantagiem i poza niedzielami, w które mała garść Niemiaszków zjeżdżała, bywało sielsko i anielsko, cicho i czysto, jak w Arkadii. I ta gromadka Polaków, co już w roku 1912 i 1913 się zbierała (pilgrims z Mayfloweru) na lato w szeroko rozrzuco­nym "kąpsidle" (kąpielisku), ginęła gdzieś bez śladu. Wszyscy wciąż byli w pejzażu na łonie natury, w terenie, w wodzie, w lasach.
Dla dzieci, dla milusińskich, Boża Zatoczka to był dosłownie istny raj, dziewiąty raj Mahometa. Cały dzień omal chciały się pluskać w nieskazitelnie czystej toni morskiej małe Majusie. Dzieciarnia "pierwszej brygady" gdyńskiej w trykotach wyławia­ła sobie z zawziętością i cierpliwością oślizłe, galaretowate medu­zy z różowymi bąbelkami, plączące się w delikatnych jasnozielo­nych sieciach pęcherzykowatych alg (morszczyn). Zachłannie, nie­zmordowanie zbierały Majusie na wyglansowanym falami czyś­ciutynieczkim piasku całe stosy muszelek, nierzadko też wcale duże gruzełki jantaru (bursztyn). Każdego roku przywoziło się potem do miasta torebki tych "kupa-mięciów" (souvenirów) bez­cennych (bo nic wartych), drogich (bo przy drodze) klejnotów. 

Od Oksywia do Orłowa i z powrotem od Adlershorst do Oxhὅft nie znalazłbyś nad brzegiem wtedy ni jednej gazety, ni puszki od sardynek, ni gwoździa, ni niedopałka od papierosa.  
A kiedy wyłowiło się wreszcie takie Majusie z wody i pchnęło na ląd, no to szła rodzinka do lasu na poziomy i borówy. A po drodze, na po­brzeżu, rwać można było wszystko, co ,dusza .zapragnie, bo nie zakazane było nic, więc i żółty żarnowiec (erica! erica!) l ostre wysokie trawki (turzyce) i nie kładło się tamy tzw. "Drang nach osten", tj. rwaniu ostów, fioletowoniebieskawych, twardych, ostrych (Mikolaiken). Dopiero. w trzecim  roku: (1913) przyszły uroczyście wbijane przy asyście całej dzieciarni tablice niemieckie z napisami, że „Drang nach osty" zakazany, bo te Mikołajki specjalnie na wydmach i dunach sadzone, podtrzymują. pod zie­mią podmywany ustawicznie brzeg. Ze zakaz. był po niemiecku, więc namiętne wyrywanie turzycy i mikołajków trwało nadal, doprowadzając czasem do spisywania tzw. Protokell(sic!.). Na­stępstwa Protokell likwidowało się szybko wręczaniem żandar­mowi trzech lub pięciu "sztinkadores" (cygar), po czym żandarm  (posterunek z Chyloni) szedł się kąpać obok. Herrenbadu, (* męska część łazienek gdyńskich przyp. red.)  gdzie już nań czekał Brieftriiger; (* listonosz przyp. red.).na .piasku leżała sobie spokojnie  przy długiej szabli torba z listami i gazetami i garderoba;  kąpali się oczywiście nadzy, tak jak Kaim i Abel czy Mojżesz i Aron w Morzu Martwym. .
Z dzieciskami bywały spacery krótsze tylko do lasu, do Witomińskiej "puszczy". Starszyzna dalej i dalej, a to do lipy Abra­hama (działacz in Berent-Kościerzyna), a to do "Sambora i Me­stwina". Czasami jeszcze dalej: Rzucewo, Redłowo, Puck i park pucki, Wejherowo: park Keyserlingów i czołobitnia u najzasłu­żeńszego w ocaleniu polskości na Pomorzu księdza prałata Dą­browskiego. Dalej już się nie zapuszczano, bo władze niemieckie zaczynały kontrolować to rozwłóczenie się Warschauerów po "Prusach", i od czasu do czasu w wagonach (zawsze jeździło się  IV klasą dla zetknięcia z narodem) kontrola: Pass, wenn ich bitten darf? ... Danke schὅn ... (* mogę prosić paszport? .. Dziękuję przyp. red.).


W niedzielę obligatoryjnie wszystkie "czmyze" (pendant do "ceprów") albo szły do kapliczki do sióstr albo maszerowały zbożnie do Oxhὅft, bezwyznaniaki tak samo jak religianty, ateusze jak Mateusze, choćby dla przykładu, dla solidaryzowania się w wierze z plemieniem-gospodarzem tej świętej ziemi. Że "są my nie lutry". Klękało wszystko, aż miło patrzeć. Na Matkę Boską Anielską i Rybacką bywał odpust daleko w Swarzewie w ślicznym starym kościele.
Kto mógł, jechał, kto mógł per pedes apostolorum. Kaszeby po staremu, szykownie, w białych portkach, granatowych kubrakach, fajki w zębach, w rękach "Złoty ołta­rzyk" w jedwabnej chusteczce. Bywało, żeśmy śpiewali razem z nimi pieśni, co mają po kilkaset lat. I żegnali się wtedy "czmy­ze" i bili w piersi, może nawet więcej od tutejszych i może nieco , Boże przebacz, teatralnie. Ale to robiło najlepsze wrażenie. To było najskuteczniejszą propagandą· To nawiązywało pierwsze silne nici pomiędzy pionierami, garścią gości (les pata-laches) a odpornymi na początku, zapiętymi, sztywnymi ojcaszkami ro­dzin, papaszkami, początkowo zgorszonymi nawet tym, że Polacy i Polki przyjechawszy i raz się w morzu wymywszy ... na drugi dzień (podobnie całkiem jak lutry ... ) znów się kąpią, znów myją, znów się chlapią, znów rozebrani. Tu trzeba bowiem przydać, że Kaszubi podobnie jak podobno inne wszędzie nadmorskie szczepy nie mają jednak zbyt wielkiej predylekcji do morskich kąpieli. Nieco pogardliwie nazywają badeorty (takie jak Zoppot) "kąpsi­dłami". A są wśród nich podobno tacy, którzy ... pono ... nigdy ...
Ale i w Paryżu na Mont-Rouge żyją podobno tacy, co nigdy w Moulin-Rouge, no niby ani w Luwrze, ani w Panteonie, ani w Trocadero. A żyją i rosną [ ... J Bardziej emocjonujący, choć też nie taki znów lekki i zabawny, bywał połów fląder, czyli po sta­ropolsku stonewek (stornie vel bantki).
Z każdej takiej wyprawy morskiej jak również z każdej wy­cieczki w głąb pomorskiego zaplecza (Hinterlandu), jak również z gwarliwego Danzigu czy z rozhukanych i rozhulałych Copociech, wracało się do ukochanej, cichej, sielskiej Gdingen znajgorętszą tęsknotą i przedziwną czułością. Znów wionęło na człowieka za­pachami lasów, pól, zbóż, łubinu. Znów cykał tartak i dzwoniła cicho sygnaturka u sióstr szarytek na Anioł Pański. I znów się szło na koniec sztegu, by być sam na sam z morzem i z ... mewami. Roił się wieczorami szteg od tych mew bielasków, jak roiła się i cała Arkadia. Jaskółki i czajki obsiadały wszystkie dachy, płoty, żerdzie, poprzewracane łódki, suszące się niewody i siatki. Do ludzi, do dzieciaków, do Majusi miały tyle ufności, że pod­pływały do kąpiących się i asystowały na łódkach każdej prze­jażdżce, trzepocząc się, kłócąc ze sobą, gżąc, krzycząc, piszcząc, wrzeszcząc. Bywało, że kąpiącemu się, byle przystojniejszemu, dobrze zbudowanemu, sfruwały na głowę, nawet souvenir drob­ny zostawiając figlarnie. Tych ludzi z owych czasów, tych pierw­szych intruzów w Bożej Zatoczce jakoś lubiły i szybko oswoiły się z nimi, i z rąk jadły, kąpały wspólnie ... Ale bo też i woda była nadal przeczysta i piasek jak w dniu stworzenia świata i powietrze do oddychania bez miazmatów, bez mikrobów, bez bakcyli, balsamiczne ...
[ ... ] Ciche to jeszcze, najcichsze chyba na globie ustronie było, kiedy je "odnaleźli" Bernard Chrzanowski, redaktor Sikorski, ksiądz Rybka i niżej podpisany. Ale juź na przybycie ziomków był czas ostatni! Już nadchodził moment krytyczny i decydujący. To już biło historyczne trzy na dwunastą! Germanizm Kaszubów gniótł, przyciskał do ściany, urabiał, przerabiał, asymilował ty­siącznymi sposobami i fortelami. Mogły się o tym przekonać i mo­gą to zaświadczyć te rodziny, które zaagitowane reklamą ustną, pantoflową i drukowaną ("Świat", "Nowa Gazeta", "Kurier War­szawski", "Czas"), zaryzykowały wtedy pierwsze pobyt nad pol­skim morzem. A byli to przede wszystkim: czcigodna pani "gu­bernatorowa" (tak ją zwano) Sikorska, dalej pp. Kurmanowie, Zaborscy, doktor Polak, kapelmistrz Sledziński, Rzuchowscy, profesor Jurgielewicz, profesor Jabłoński, inżynier Grabowski, Przedpełscy z Włocławka, Stefańscy z Radomia, pani Borkowska, śpiewacy Zadarnowski i profesor Grzydzielski, "Niemcy": Rze­peccy, ojciec z synem, literatka Witkowska z Krakowa - oto pierwsza brygada gdyńska, pilgrims z Mayf!oweru, pionierzy. Ci to pierwsi inteligenci z Polski (nie lokalni, pomorscy), którzy zetknęli się bezpośrednio, codziennie, powszednio z kaszebskim ludem, ex autopsia mieli okazję przekonać się, jaka to olbrzymia spiętrzona fala defetyzmu narodowego i wzmożonej renegacji szła właśnie w tych latach na pomerelski naród. 


Poczucie przynależności rasowej wisiało już właściwie na kilku włoskach. Regionalnie uświadomieniem odrębności promienio­wały jeszcze tylko grupy budzicieli w Berent (Kościerzyna) i w Neustadt (Wejherowo). Przeciw nim szło zapieranie się sło­wiańskiej spólnoty, wstydzenie się języka jako narzecza paria­sowskiego i pokorna admiracja cesarskiej cywilizacji. Jeszcze jedno pokolenie (powiedzmy to sobie dziś już jasno), a byłoby źle. Młodzież już i nie chciała zbyt ochotnie brać do ręki polskich druków. Wybierali do parlamentu Polaków, owszem, ale czyty­wali na książeczkach niemieckich. Choć zaczynali zdanie często po prastaremu: "zaprawdę powiadam pani", to jednak liczyli w głos: pięcisiedemd:oiesiąt, sześcisześćdziesiąt (fiinfundsiebzig, sechsundsechzig). Obrazki z cesarską familią to ta tu i ówdzie wieszano, a dla mitycznych Poluchów z południa i ich Wirt­schaftu (* Gospodarki  przyp. red.). lekceważenie bywało jawne. W dawne panowanie pol­skie na tym pobrzeżu z trudem uwierzyć im przychodziło.