Adolf Nowaczyński :Odkrycie Gdyni
Sezon kąpielowy w Zoppotach na cztery lata przed wojną
europejską wyjątkowo był gwarny i huczny, "ogromnie nasz", jak się to
mówiło po sienkiewiczowsku, po prostu polski. Ostseebadowi tonu i szyku
nadawała Warszawa, a w listach kurgastów przeważali Polacy. W hotelach,
restauracjach, kawiarniach, sklepach wszyscy ślicznie starali się mówić choćby
kilkanaście zdań po polsku. U szykownego Werminghofa bywały nawet w menu
polskie dania. Szampana przy stołach stawiała sobie przeważnie tylko polska
noblessa. Na kortach tenisowych towarzystwo polskie. W psich konkursach
nagrody brały psiny polskie. Najładniejsze kostiumy kąpielowe, oczywiście
Warszawianki, a nawet z Ukrainy. Orkiestra rano i po południu dodawała do
programu "kawałki" polskie, potpourri z Manru czy z Halki,
Wieniawskiego i Moszkowskiego, bywało że i "wieniec polski" z
mazurkiem Dąbrowskiego na końcu; po czym kolosalne brawa i owacje rodaków spod
Moskala i Prusaka, a kapelmistrz reweranse na prawo i na lewo, za czym polonez
z Oniegina ... także Polaka, bo przecież... Czajkowski ...
W takich koniunkturach normalne warszawiany nie kładły się
spać przed północą, a często w większych zawianych grupach oczekiwały i
wspaniałego wschodu słońca nad oceanem czarnej kawy, koniaków i likierów bez
liku. W tych warunkach pomyślnych, ale nie po myśli literata, pożądającego
regeneracyjnych wywczasów, o żadnej intelektualnej pracy, choćby
kilkugodzinnej, naturalnie mowy być nie mogło. Weltbad Zoppot za hałaśliwy, pstry
i karnawalski, stawał się po prostu przedłużoną nad Bałtyk Warszawą, dependance
Warszawy, a raczej Warszawki. Do tego dołączało się jeszcze pewne uczucie i
politycznego degout (* Niesmaku przyp. red.).
Pod Zoppotami przebywał wówczas niejako na banicji kronprync
w garnizonowej służbie, mieszkając w willi, nawiasem mówiąc, dawnej śpiewaczki
Kruszelnickiej. Z nudów często bawił i udzielał się Zoppotom [ ... ]
W tym to atoli sezonie hohenzollernowskim w Zoppotach zażywało
się jednak dużej rozkoszy dzięki eskapadom samochodowym po Pomorzu. Zacne
ziemiany z Humańszczyzny, Kazimierzowie Czyżewiczowie z czarownego Dołżka,
brali na maszynę to infanta rodziny Leszczyńskich, królewicza Jurka, to autora
Fryderyka - i jazda co dzień gdzie indziej. Raz było nawet, że z Gdańska do
... Humania; ale przeważnie krócej, po całym Pomorzu jego świetnymi szosami. W
ten sposób poznało się wiele miast, miasteczek, siół i osiedli. Po drodze zatrzymywało
się tu i ówdzie, zapuszczając w gawędy z autochtonami, którzy gdzieniegdzie, w
zapadłych kątach, nie mogli się dość nadziwić, że istnieją Polacy posiadający
własne auta; według ich światopoglądu ówczesnego (1911) maszyny takie mógł mieć
tylko Herrenvolk (* Naród panów przyp. red.), lutry, a katolicy chadzają
piechotą.
I oto raz na takiej samochodowej wycieczce zawadziło się o
... Gdingen. Wracało się z Neustadt (Wejherowo), no i zboczyło. Godzinny
postój przed dziwaczną ruderą, dwupiętrowym szaletem zbankrutowanego
towarzystwa "Weichsel". Okazało się, że w puściuteńkim Kurhausie
jest jakiś właściciel, jakiś bufet, beczka z piwem, kilka butelek
"machandlu", dalej jakaś sala "jadalna", jakaś weranda,
ogródek z akacjami, potem jakiś szteg, potem maleńkie porozwalane łazienki z
prawej i z lewej. I morze! W Kurhausie szesnaście pokoi - i ani jednego
gościa.
I wtedy nagłe olśnienie i raptowna, heroiczna decyzja:
zerwać z Zoppot! tu przenieść nasze lary i penaty! Dość zgiełku światowego w
Weltbad Krähwinkel! Dość syren i sportów, wyścigów psów i koni, Werminghofai
Hohenzollerna, tanga i kabaretów, hałasu, dymu, elektryki, cywilizacji, kultury
...
Gospodarz nazywał się Schikowski. Miał przedtem gospodę w
Oxhöft (Oksywie). Poprzedni właściciel (dzierżawca) Schiernborn, były
kapelmistrz (sic!), zbankrutował zeszłego roku; Schikowskiemu wydzierżawiono,
dodając 2 tysiące marek Zulagi (* zapomogi, dodatku przyp. red.),
byle Seebad Gdingen postawił na europejskim poziomie. Schikowska była
wasserpolką (* zniemczoną Polką przyp, red.) poprzednio kucharką u
"samego" komendanta twierdzy gdańskiej, co atoli na jej kulturę
kulinarną (jak się potem okazało) nie wpłynęło przesadnie. Logement (* pomieszczenia
przyp. red.), zaofiarowali na pierwszy sezon omal gratis i franco, i to tyle pokoi,
ile łaska, byle się od a do z stołować u nich, pić piwo i markować jakiś ruch w
interesie. Może za pierwszymi gośćmi przyjdą inni, niechby byli nawet Polaken,
byle aus Warschau.
Był to
lipiec roku pańskiego 1911.
Od tego lipca przez trzy sezony aż do roku 1914.
Od tego lipca przez trzy sezony aż do roku 1914.
Cichszej miejscowości chyba nie było wówczas na całej kuli ziemskiej. Po zoopockiej Sodomie odkryta Arkadia pasterska i patriarchalna. Wieś miała porozrzucanych w szerokim kręgu czy zasięgu kilkadziesiąt "checz", gdzieniegdzie małych domków, z większą skupioną pod Lasem Panieńskim i z drugą od Kurhausu na prawo. Motywy pejzażowe zgoła Ruysdaëlowskie z fragmentami z Lancreta i Poussina. Może Normandia a może Bretania? Od strony morza precyzyjnie skomponowany amfiteatr z wysokimi borami i w głębi, za gościńcem chylońskim, z lasami witomińskim i redłowskim. Z lewej pogórze Steinbergu (* Kamiennej Góry przyp. red.), wówczas urwista pierzeja z usypiskiem ku morzu, cała zalesiona chłopięcymi drzewkami aź po folwark Klein-Katz w głębi, zakupiony od. zbankrutowanego właściciela przez Land-Bank (*Bank Ziemski przyp. red.). Na stokach tej pierzei wszędzie krzaki dzikich róż (głogu) i jeden tylko domek, tajemnicza willa jakiegoś niemieckiego architekta Gunza czy Grunza, który zbudowawszy ją, w miesiąc później się powiesił. Wobec czego w willi "straszyło", a Steinberg jakiś czas nazywano Hundsbergiem (* Psim Wzgórzem przyp. red.)
Z prawej amfiteatr Bożej Zatoczki (* Tak nazywano zatoczkę
przy Gdyni przyp. red.) zamykał Oxhὅft z kościółkiem i cmentarzem rybackim. A
w plebanii ksiądz powstaniec z 63 roku gości turystów z Polski nierad widział,
w pogwarki wchodzić me lubił; raz się tylko rozgadał ze mną zirytowany, że mu
za często na cmentarz załażę, na grobach siadam i ku morzu patrzę
.
Między Gdingen a Oxhὅft cały teren zalegały szerokie
brunatnozielone torfowiska i nieprzebyte nieprzyjemne mokradła, które, że
trzeba było dookoła obchodzić, więc naj ochotniej szło się do Oxhὅftu na bosaka
żwirowaną pochylnią nadbrzeżną. Sceną tego amfiteatru był "szmaragdowy kobierzec"
morza, cichego, spokojnego, ledwie łuszczącego się w dnie pogodne, lekko awanturującego
się tylko w dniach burzliwych i od połowy października. Najlepsze miejsca do
obserwowania widowiska, a raczej dziwowiska morskiego ("kołdry
Neptuna") można było wynaleźć sobie wysoko w Lesie Panieńskim,
niepokalanym, jodłowym i bukowym, podszytym dębiną, nawet w owe czasy grabami i
cisami, pełnym jeżyny, dzikich malin, głogów, a przede wszystkim grzybów, grzybów,
dobywających się z mchów i mszarów miliardami. Samo Gdingen właściwe otaczały
dokoła pola łubinowe, żółte i niebieskie wszędzie gdzie tylko z góry spojrzeć,
na jałowych wydmach lotnego piachu także. Zapach łubinu czuło się ciągle obok
mniej uroczej woni specyficznego dymu z wędzarskich "ansztaltów" (* Tu
wędzarni przyp. red) w Bożej Zatoczce.
Dróg w osiedlu, po dzisiejszemu ulic, było trzy: Johanniskrugstr
Altdorfstr, i Kurhausallee (* Obecnie ulice: Świętojańska, Starowiejska i10
Lutego przyp. red.). od maleńkiego czerwonoceglastego Bahnhofu najpierw zygzakiem,
potem proso wiodącą, świeżo drzewkami obsadzoną. Ani kościoła, ani apteki;
poczta ze szkołą razem. Sklepów było trzy: pieczywo u Niedzwickiego, mięso u
Krefty, jeden Gasthof Grzegorzewskiego (*
Karczma przyp. red.)., druga większy Skwiercza (gdzie dziś Hotel Centralny) z dużą
izbą gościnną, z bufetem, gdzie to i owo można było dostać i sznycel
sztelowac.
Z większych przedsiębiorstw przemysłowych dwa geszefty
niemieckie, ale po drugiej stronie szosy chylońskiej, tj. mała. cegielenka,
wypalająca lichą białą cegłę, i mały tartaczek z rzężącą cały dzień pilą i
pykającym motorem, co nadawało nieco życia tej partii Gdingen. Po tamtej też
stronie szosy była tajemnicza willa z fortepianem, na którym zagrywała się od rana
do nocy mityczna Angielka, małżonka brodatego Niemca z Gdańska. Drugi
fortepian, piekielny, bezzębny klekot, rozstrojony z kretesem stał w
"paradnej" sali Kurhausu; fisharmonia zaś, tj. trzeci instrument w
całej Normandii, był u sióstr szarytek z Poznania reguły św. Wincentego a
Paulo, którym zacny Skwierz dał mieszkanie i wyrychtował skromną kapliczkę.
Po checzach i domkach mieszkali Oni.
Oni, to znaczy ci, co tu przez sześćset lat wytrwali,
wszystko przetrzymali i ruszyć się nie dali i czekali, czekali, przez dwadzieścia
kilka generacji. Ciche, spokojne, niby to niemrawe, niezbyt zgrabne, milczące,
nieufne, odburkliwe, kosym okiem na "Poluchów" z "zaziemia"
(Hinterlandu) patrzące plemię. Jakież antypody górali spod Żywca i spod Giewontu!
harnasiów, spryciarzy, narratorów i fordanserów! "Rebaki", ciężko
borykające się z małorybnym i małosolnym Bałtykiem, często o poprzekręcanych
nazwiskach i przekręconej świadomości narodowej. Tam dokoła na landzie najdziwaczniejsze:
Quasny, Schilazko, Kowalzlg, Jeschoneck, Pokrieffka, Swietschke, Blisnmack,
Kohnkoll, Kohnke, Kohnigg i tak już od Brzeźna (Briesen) aż po Heisternest
(Jastarnia). Tu w Gdingen, obok notablów Skwierczów starogdańskie nazwisko
Hebelke, Plichty (dawniej Pllicht?), właściciele "Zum Griinen Kranz",
Radke naprzeciw Plichty Vogtowie Lemke, Kurowie, Kaas (koło Bahnhofu),
Grablowsky, Narzynsky, Kąkole, Simonowa ("u Simonki" - mawiało się).
Dnie całe nad brzegiem manewrowały Kaszuby, majstrowały,
penetrowały niezmordowanie, nieznużenie, przy tych poprzewracanych na piaskach
kutrach. i łodziach, czyli botach i pychach po ówczesnemu. Dnie całe coś tam
naprawiali, przygarbieni przy siatkach-niewodach ciągle łatanych, przy
"maucach", przy szeroko na żerdziach porozwieszanych obręczowych
żakach (na węgorze) . Chyba nie było w całej porozdzielanej Polsce szczepu
chłopskiego, który by musiał ciężej i zażarciej walczyć o surowy prostoy byt, o
egzystencję powszednią, jak te mrukliwe, zamknięte w sobie a heroicznie polską
katolickość w duszach przechowujące biedne, poterane wasserpolskie Kaszeby.
Na samym początku to tam ledwie na pytania odpowiadały;
"Jo!. Jo!": I ani słowa więcej, a spode łba niechętne patrzenie. Kobiety
i dziewczyny o przedziwnych czasem imionach jeszcze bywały chętniejsze,
mężczyźni dopiero przy ladzie bufetowej u Skwiercza lub w Gasthausie u Vogta
(przy drodze do Chyloni). Ale w ogóle naród był małomówny, szczególnie w
pierwszym roku (1911). Już w drugim gdyniarze nieco się rozkrochmalili kiedy
zaczęły się zjeżdżać pierwsze rodziny ... pionierzy (pilgrim~ z Mayjloweru) i
wynajmować mieszkanka, a raczej Schlafstelle po domkach.
Skwierczowie, Plichty i Simonka byili pierwsi, którzy
przełamawszy lody, zaczęli cieplej odnosić się do letników i gości. Hebelke , Radke
i Kurowie już w drugim roku nie chcieli wynajmować pokoi "lutrom", a
tylko "swoim"; Plichta pierwszy stawiał willę specjalnie dla
Poluchów. Tym, co już w pierwszym roku najwięcej przyczynił się do zmiany wśród
autochtonów niechętnych nastrojów dla nadchodzącej inwazji sezonowej, był ksiądz
Ludwik Rybka z Krakowa, który jako osoba duchowna posiadał jedynie
predyspozycje na apostoła pierwszego zbliżenia, jeżeli się zważy, że gdyniarze
przede wszystkim byli jednak ... katolikami. Ten to ksiądz Rybka u sióstr
szarytek mieszkający, ofiarnie pośredniczył i przeprowadzał korespondencję w
zamawianiu mieszkań, powiedzmy szczerze - kanadyjsko. alaskowo newfundlandzko
prymitywnych. Przypomnijmy sobie jednak,
że tak samo w prymitywnych, dymnych, ciemnych chałupiskach mieszkaliśmy jako
dzieciska lat temu pięćdziesiąt w Zakopanem, odkrytym jeszcze przed
Chałubińskim i przed Witkiewiczem przez najmniej sprawiedliwiej przemilczanego
profesora Walerego Eliasza, właśnie kiedy obok starego pana Kraszewskiego bawili
tam młodzi Chłapowscy (Modrzejewska), Kossakowie, Bobrzyńscy, Pinińscy,
Noskowscy, Paderewski...
"Europę" w Gdingen reprezentował Kurhaus, zbudowany
przez towarzystwo kąpielowe "Weichsel" za pono 60 tysięcy marek z
pruskiego muru, wart najwyżej 6 tysięcy, czarną papą kryty, z dwiema werandami,
po bankructwie "WeichsIu" pozostał z oknami zabitymi deskami ...
Właśnie w roku 1911 otwarto go powtórnie, ale powtórnie bez najmniejszego
powodzenia. Niemcy nie chcieli, Polacy nie wiedzieli o czymś podobnym. Znał ten
Kurhaus ongiś pono tylko Gawalewicz, a przed nami wydawca "Wędrowca"
- Sikorski.
Kiedy więc z rodziną zamieszkaliśmy, nie było tam
literalnie nikogo; z końcem sierpnia już kilkunastu Niemców i Polaków. W sali
restauracyjnej wisiały dwie lampy gazowo-naftowe; w rogu sali jeden zepsuty
automat na czekoladę. w drugim rogu zepsuty automat na Ansichtskarty (*
widokówka przyp. red). Szef służby miał na imię Friedrich i klucze od łazienek
damskich; w męskich były drzwi rozbite i wywalone przez całe trzy lata. Dumą
zakładu był pies Mohrchen, szczekający zajadle na gości, którzy jednak zacięli
się i nie przychodzili. Do morza schodziło się z góry z kurhausowego ogrodu (10
kasztanów,· 10 akacyj) po schodach. Szteg, czyli molo czy jak tam to teraz się
nazywa, był tu gdzie dzisiaj, tylko maluteńki, króciuteńki, wąziuteńki,
chronicznie dziurawy, tak że dzieciarni bez starszych nie wolno nań było
wchodzić. Zakończony był małą ławeczką, nad którą na żerdzi tkwiła latarka
naftowa, zapalana uroczyście przez kelnera i łaziebnika Friedricha w asystencji
Mohrchen o godzinie dziewiątej, a gaszona bez apelacji przed dziesiątą.
Przy sztegu kołysało się na falach kilka botów, przycumowanych
do pachołków (kołków) przy schodkach. Tymi łódkami i jedną jedyną żaglówką
wyjeżdżało się na pełne morze omal "za darmaka", bo za 20-30 fenigów,
zapuszczając się niekiedy z ryzykiem ... Alain Gerbaulta aż do Adlershorstu
(Orłowo). Z końca sztegu wieczorami oglądało się godzinami tnące i kłujące ciemności
migające światło latarnika na końcu "szabli helskiej" lub drugie w
Heisternest. Czasami na szteg przychodziły młodsze Normandczyki tutejsze, a
niejeden taki, co w marynie niemieckiej służył, wygrywał na okarynie lub zgoła
na harmonii Sorrento ... ewentualnie modną w owe czasy... Bajaderę. W dzień
choćby j najpogodniejszy ludzi-gości zabłąkanych bywało mało lub wcale, tyle
tylko co w sobotę i w niedzielę przywoziły dwa stateczki "Undine" i
"Gaselle"; przeważnie młode parki z Zoppot i z Danzig, które wypijały
w ogródku Kaffee mit Schlagsahne, a potem szły na Steinberg i w krzaczki.
Wielki okręt pasażerski, do dziś dnia istniejący gruchot "Paul
Benecke", na naszą Gdynię nawet się nie oglądał, ale szedł zawsze środkiem
morza z Gdańska na Hel z arogancją, która nas, pierwszych gdynian, doprowadziła
do wściekłej pasji.
Tylko raz w sezonie, i to w Kurhausie, bywał zlot
tutejszych wielki i ścisk na werandach, w ogrodzie i we wodzie, tj. w tzw.
Sedan-Feier (* Święto dla upamiętnienia niemieckiego zwycięstwa pod
Sedanern przyp. red,). w sierpniu (dies
festis). Kurhaus bywał wtedy uf1agowany. Z lewej i z prawej wtaczały się na
stacyjkę specjalne pociągi, napakowane Herrenvolkiem pośledniejszego gatunku.
Tak samo z "Gazelli" i z "Undine" wysypywały się damy i nie-damy,
czyli dziewice przeważnie wcale przykre dla oka, bo albo za wypukłe, albo znów
za płaskie, a mężczyźni na czarno (300 Celsjusza w zaroślach) i w
cylindrach (sic!), w szapoklakach (sic!) albo w mundurach strażaków, weteranów,
feldfeblów Schützenvereinu (* Organizacja paramilitarna przyp. red.).
Już poprzedniego dnia dyrektor (gerant) Schikowski
przepraszał za wszelkie ewentualności i delikatnie doradzał dłuższą wycieczkę
całodzienną (Putzig oder Neustadt? Puck lub Wejherowo) Istotnie, bractwo sedańskie przeraźliwie piło
i żłopało, po czym chóralnie wyło przepiękne patriotyczne melodie. Jakiś
solista siadał do piano i forte akompaniując sobie, odśpiewywał Trompetera von
Saeckingen albo Stel! auf den Tisch die duftenden Reseden (po polsku:
"Postawże na ten stół pachnących rezed kupę" ... ) - po czym zwykle
zirytowany tym, że pięć klawiszów i jeden pedał nie odpowiadały, z hałasem
zatrzaskiwał klapę nad klawiaturą. Systematycznie potem zaczynało się Radau,
szarpanina, kłótnie, potępieńcze swary, wyzywanie się, rękoczyny (Mordspektakel),
aź do interwencji samego Amstvorstehera i lokalnego żandarma. Po Sedantagu
zwykle cały Kurhaus wyglądał tak zbezczeszczony i splugawiony, że rodzina
dyrektora społem z Friedrichem szorowała i czyściła wszystko aż do północy.
Kolonia-Polonia na ten dzień fesbalny przeważnie gremialnie emigrowała poza
peryferie Gdingen, aby nie drażnić głośnymi rozmowami sedańczyków,
załatwiających się przy każdej okazji (i drzewie) bez sensu i bez taktu, a
skorych po wypitku do wybitki. Poza tym jednym dantejskim Sedantagiem i poza
niedzielami, w które mała garść Niemiaszków zjeżdżała, bywało sielsko i
anielsko, cicho i czysto, jak w Arkadii. I ta gromadka Polaków, co już w roku
1912 i 1913 się zbierała (pilgrims z Mayfloweru) na lato w szeroko rozrzuconym
"kąpsidle" (kąpielisku), ginęła gdzieś bez śladu. Wszyscy wciąż byli
w pejzażu na łonie natury, w terenie, w wodzie, w lasach.
Dla dzieci, dla milusińskich, Boża Zatoczka to był
dosłownie istny raj, dziewiąty raj Mahometa. Cały dzień omal chciały się
pluskać w nieskazitelnie czystej toni morskiej małe Majusie. Dzieciarnia
"pierwszej brygady" gdyńskiej w trykotach wyławiała sobie z
zawziętością i cierpliwością oślizłe, galaretowate meduzy z różowymi
bąbelkami, plączące się w delikatnych jasnozielonych sieciach pęcherzykowatych
alg (morszczyn). Zachłannie, niezmordowanie zbierały Majusie na wyglansowanym
falami czyściutynieczkim piasku całe stosy muszelek, nierzadko też wcale duże
gruzełki jantaru (bursztyn). Każdego roku przywoziło się potem do miasta
torebki tych "kupa-mięciów" (souvenirów) bezcennych (bo nic
wartych), drogich (bo przy drodze) klejnotów.
Od Oksywia do Orłowa i z powrotem od Adlershorst do Oxhὅft
nie znalazłbyś nad brzegiem wtedy ni jednej gazety, ni puszki od sardynek, ni
gwoździa, ni niedopałka od papierosa.
A kiedy wyłowiło się wreszcie takie Majusie z wody i
pchnęło na ląd, no to szła rodzinka do lasu na poziomy i borówy. A po drodze,
na pobrzeżu, rwać można było wszystko, co ,dusza .zapragnie, bo nie zakazane
było nic, więc i żółty żarnowiec (erica! erica!) l ostre wysokie trawki
(turzyce) i nie kładło się tamy tzw. "Drang nach osten", tj. rwaniu
ostów, fioletowoniebieskawych, twardych, ostrych (Mikolaiken). Dopiero. w
trzecim roku: (1913) przyszły uroczyście
wbijane przy asyście całej dzieciarni tablice niemieckie z napisami, że „Drang
nach osty" zakazany, bo te Mikołajki specjalnie na wydmach i dunach
sadzone, podtrzymują. pod ziemią podmywany ustawicznie brzeg. Ze zakaz. był po
niemiecku, więc namiętne wyrywanie turzycy i mikołajków trwało nadal, doprowadzając
czasem do spisywania tzw. Protokell(sic!.). Następstwa Protokell likwidowało
się szybko wręczaniem żandarmowi trzech lub pięciu "sztinkadores"
(cygar), po czym żandarm (posterunek z
Chyloni) szedł się kąpać obok. Herrenbadu, (* męska część łazienek gdyńskich przyp.
red.) gdzie już nań czekał Brieftriiger;
(* listonosz przyp. red.).na .piasku leżała sobie spokojnie przy długiej szabli torba z listami i gazetami
i garderoba; kąpali się oczywiście
nadzy, tak jak Kaim i Abel czy Mojżesz i Aron w Morzu Martwym. .
Z dzieciskami bywały spacery krótsze tylko do lasu, do Witomińskiej
"puszczy". Starszyzna dalej i dalej, a to do lipy Abrahama (działacz
in Berent-Kościerzyna), a to do "Sambora i Mestwina". Czasami
jeszcze dalej: Rzucewo, Redłowo, Puck i park pucki, Wejherowo: park
Keyserlingów i czołobitnia u najzasłużeńszego w ocaleniu polskości na Pomorzu
księdza prałata Dąbrowskiego. Dalej już się nie zapuszczano, bo władze niemieckie
zaczynały kontrolować to rozwłóczenie się Warschauerów po "Prusach",
i od czasu do czasu w wagonach (zawsze jeździło się IV klasą dla zetknięcia z narodem) kontrola:
Pass, wenn ich bitten darf? ... Danke schὅn ... (* mogę prosić paszport? ..
Dziękuję przyp. red.).
W niedzielę obligatoryjnie wszystkie "czmyze"
(pendant do "ceprów") albo szły do kapliczki do sióstr albo
maszerowały zbożnie do Oxhὅft, bezwyznaniaki tak samo jak religianty, ateusze
jak Mateusze, choćby dla przykładu, dla solidaryzowania się w wierze z
plemieniem-gospodarzem tej świętej ziemi. Że "są my nie lutry".
Klękało wszystko, aż miło patrzeć. Na Matkę Boską Anielską i Rybacką bywał
odpust daleko w Swarzewie w ślicznym starym kościele.
Kto mógł, jechał, kto mógł per pedes apostolorum. Kaszeby
po staremu, szykownie, w białych portkach, granatowych kubrakach, fajki w
zębach, w rękach "Złoty ołtarzyk" w jedwabnej chusteczce. Bywało,
żeśmy śpiewali razem z nimi pieśni, co mają po kilkaset lat. I żegnali się
wtedy "czmyze" i bili w piersi, może nawet więcej od tutejszych i
może nieco , Boże przebacz, teatralnie. Ale to robiło najlepsze wrażenie. To
było najskuteczniejszą propagandą· To nawiązywało pierwsze silne nici pomiędzy
pionierami, garścią gości (les pata-laches) a odpornymi na początku, zapiętymi,
sztywnymi ojcaszkami rodzin, papaszkami, początkowo zgorszonymi nawet tym, że
Polacy i Polki przyjechawszy i raz się w morzu wymywszy ... na drugi dzień
(podobnie całkiem jak lutry ... ) znów się kąpią, znów myją, znów się chlapią,
znów rozebrani. Tu trzeba bowiem przydać, że Kaszubi podobnie jak podobno inne
wszędzie nadmorskie szczepy nie mają jednak zbyt wielkiej predylekcji do
morskich kąpieli. Nieco pogardliwie nazywają badeorty (takie jak Zoppot)
"kąpsidłami". A są wśród nich podobno tacy, którzy ... pono ...
nigdy ...
Ale i w Paryżu na Mont-Rouge żyją podobno tacy, co nigdy w
Moulin-Rouge, no niby ani w Luwrze, ani w Panteonie, ani w Trocadero. A żyją i
rosną [ ... J Bardziej emocjonujący, choć też nie taki znów lekki i zabawny,
bywał połów fląder, czyli po staropolsku stonewek (stornie vel bantki).
Z każdej takiej wyprawy morskiej jak również z każdej wycieczki
w głąb pomorskiego zaplecza (Hinterlandu), jak również z gwarliwego Danzigu czy
z rozhukanych i rozhulałych Copociech, wracało się do ukochanej, cichej, sielskiej
Gdingen znajgorętszą tęsknotą i przedziwną czułością. Znów wionęło na człowieka
zapachami lasów, pól, zbóż, łubinu. Znów cykał tartak i dzwoniła cicho
sygnaturka u sióstr szarytek na Anioł Pański. I znów się szło na koniec sztegu,
by być sam na sam z morzem i z ... mewami. Roił się wieczorami szteg od tych
mew bielasków, jak roiła się i cała Arkadia. Jaskółki i czajki obsiadały
wszystkie dachy, płoty, żerdzie, poprzewracane łódki, suszące się niewody i
siatki. Do ludzi, do dzieciaków, do Majusi miały tyle ufności, że podpływały
do kąpiących się i asystowały na łódkach każdej przejażdżce, trzepocząc się,
kłócąc ze sobą, gżąc, krzycząc, piszcząc, wrzeszcząc. Bywało, że kąpiącemu się,
byle przystojniejszemu, dobrze zbudowanemu, sfruwały na głowę, nawet souvenir
drobny zostawiając figlarnie. Tych ludzi z owych czasów, tych pierwszych
intruzów w Bożej Zatoczce jakoś lubiły i szybko oswoiły się z nimi, i z rąk
jadły, kąpały wspólnie ... Ale bo też i woda była nadal przeczysta i piasek jak
w dniu stworzenia świata i powietrze do oddychania bez miazmatów, bez mikrobów,
bez bakcyli, balsamiczne ...
[ ... ] Ciche to jeszcze, najcichsze chyba na globie
ustronie było, kiedy je "odnaleźli" Bernard Chrzanowski, redaktor
Sikorski, ksiądz Rybka i niżej podpisany. Ale juź na przybycie ziomków był czas
ostatni! Już nadchodził moment krytyczny i decydujący. To już biło historyczne
trzy na dwunastą! Germanizm Kaszubów gniótł, przyciskał do ściany, urabiał,
przerabiał, asymilował tysiącznymi sposobami i fortelami. Mogły się o tym
przekonać i mogą to zaświadczyć te rodziny, które zaagitowane reklamą ustną,
pantoflową i drukowaną ("Świat", "Nowa Gazeta",
"Kurier Warszawski", "Czas"), zaryzykowały wtedy pierwsze
pobyt nad polskim morzem. A byli to przede wszystkim: czcigodna pani "gubernatorowa"
(tak ją zwano) Sikorska, dalej pp. Kurmanowie, Zaborscy, doktor Polak,
kapelmistrz Sledziński, Rzuchowscy, profesor Jurgielewicz, profesor Jabłoński,
inżynier Grabowski, Przedpełscy z Włocławka, Stefańscy z Radomia, pani
Borkowska, śpiewacy Zadarnowski i profesor Grzydzielski, "Niemcy":
Rzepeccy, ojciec z synem, literatka Witkowska z Krakowa - oto pierwsza brygada
gdyńska, pilgrims z Mayf!oweru, pionierzy. Ci to pierwsi inteligenci z Polski
(nie lokalni, pomorscy), którzy zetknęli się bezpośrednio, codziennie,
powszednio z kaszebskim ludem, ex autopsia mieli okazję przekonać się, jaka to
olbrzymia spiętrzona fala defetyzmu narodowego i wzmożonej renegacji szła
właśnie w tych latach na pomerelski naród.
Poczucie przynależności rasowej wisiało już właściwie na
kilku włoskach. Regionalnie uświadomieniem odrębności promieniowały jeszcze
tylko grupy budzicieli w Berent (Kościerzyna) i w Neustadt (Wejherowo). Przeciw
nim szło zapieranie się słowiańskiej spólnoty, wstydzenie się języka jako
narzecza pariasowskiego i pokorna admiracja cesarskiej cywilizacji. Jeszcze
jedno pokolenie (powiedzmy to sobie dziś już jasno), a byłoby źle. Młodzież już
i nie chciała zbyt ochotnie brać do ręki polskich druków. Wybierali do
parlamentu Polaków, owszem, ale czytywali na książeczkach niemieckich. Choć
zaczynali zdanie często po prastaremu: "zaprawdę powiadam pani", to
jednak liczyli w głos: pięcisiedemd:oiesiąt, sześcisześćdziesiąt
(fiinfundsiebzig, sechsundsechzig). Obrazki z cesarską familią to ta tu i
ówdzie wieszano, a dla mitycznych Poluchów z południa i ich Wirtschaftu (*
Gospodarki przyp. red.). lekceważenie
bywało jawne. W dawne panowanie polskie na tym pobrzeżu z trudem uwierzyć im
przychodziło.
Czytalam jednym tchem i z duzym wzruszeniem! Dzieki!
OdpowiedzUsuńCzytalam jednym tchem i z duzym wzruszeniem! Dzieki!
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę , że tekst się spodobał. Ja również czytając go po raz pierwszy byłem pod wrażeniem. To piękny kawałek historii naszego miasta :)
UsuńJest to tylko część artykułu - całość ukazała się w n-rze 540 "Wiadomości Literackich" z 01.04.1934 roku. Do przeczytania tutaj:
OdpowiedzUsuńhttp://retropress.pl/wiadomosci-literackie/odkrycie-gdyni/
Bardzo dziękuję za link do całego tekstu. Odnalazłem tam również cały szereg ciekawych artykułów o Gdynia!
OdpowiedzUsuń:)